Wspólnota Polska
historia
.wspolnotapolska.org.pl

bł. Sadok i Towarzysze, męczennicy

19.02.1200-02.06.2013


     O bł. Sadoku nie dochowały się do dziś prawie żadne informacje. Próba, choćby ogólnego, rzetelnego opisania jego  życia komplikuje się tym bardziej, że prawdopodobnie w dochowanej tradycji mówiącej o naszym męczenniku splotły się wątki biografii dwóch oddzielnych postaci.. Jedna z nich to Węgier, który miał wstąpić do zakonu dominikanów w Bolonii, jeszcze za życia św. Dominika i zostać wysłanym przezeń na Węgry, tam zostać przeorem klasztoru w Zagrzebiu i na stare lata znaleźć się w Sandomierzu. Drugi bł. Sadok był prawdopodobnie kim innym: Polakiem, wywodzącym się z Ziemi Sandomierskiej, który w Polsce wstąpił do zakonu dominikanów i został przeorem konwentu pod wezwaniem św. Jakuba w Sandomierzu. Jeszcze mniej możemy powiedzieć o Męczennikach, braciach z konwentu, których imiona podaje tylko jedno, bardzo późne świadectwo, a różne źródła podają różną ich liczbę - od 46 do 49.
 Przyjmijmy zatem jedną z funkcjonujących wersji żywota Błogosławionego, według której Sadok pochodził z polskiej rodziny osiadłej na Węgrzech. Wstąpiwszy do zakonu kaznodziejskiego św. Dominika udał się w roku 1221 w towarzystwie dwóch braci zakonnych do Bolonii, gdzie zebrała się pierwsza generalna kapituła zakonu. Według jednej z tradycji miał Sadok złożyć śluby zakonne na ręce świętego założyciela zakonu wraz z bł. Czesławem i św. Jackiem. Św. Dominik wysłał go stamtąd z Węgrem, bł. Pawłem i trzema innymi zakonnikami na Węgry, gdzie miał założyć nową prowincję dominikanów. Przez pewien czas był też przeorem klasztoru w Zagrzebiu. Później udał się do  Panonii na misję wśród Połowców, zamieszkujących znaczne obszary w dorzeczu Cisy. Bł. Sadok interesował się ich kulturą, starał się opanować język, a szerząc prawdziwą wiarę wśród dzikich plemion koczowniczych, niósł im jednocześnie dobrodziejstwa chrześcijańskiej cywilizacji. Po kilku latach gorliwej i wielce owocnej pracy apostolskiej ruszył bł. Sadok wraz z towarzyszami w dalszą drogę na wschód, do Mołdawii i Wołoszczyzny, które były wówczas główną siedzibą Połowców. Mimo wielkich trudności szerzył wśród nich wiarę chrześcijańską z takim powodzeniem, że między wielu innymi przyjęło ją także dwóch książąt. Niestety, wszystkie ich wysiłki obrócił wniwecz najazd Tatarów. Bł. Paweł Węgrzyn został zamordowany, a bł. Sadok powrócił do Polski i w nieznanym bliżej momencie osiadł w Sandomierzu, gdzie został przeorem klasztoru dominikańskiego św. Jakuba. Bł. Sadok odznaczał się wielką uczonością, doświadczeniem i gorącą wiarą, okazywał niewyczerpaną gorliwość apostolską. Był wzorem zakonnika a swym przykładem uczył doskonałości. W Sandomierzu zastał bł. Sadoka drugi najazd Tatarów na Polskę, który miał miejsce zimą 1259/1260 r. Do dziś zachowały się dwa źródła opisujące poczynania Tatarów podczas tego najazdu: "Kronika Wielkopolska" i "Latopis ruski". W obu tych przekazach los zakonników nie jest opisany wyraźnie. Latopis podaje, że Tatarzy najpierw zdobyli miasto Sandomierz, które było usytuowane w pobliżu kościołów św. Pawła i św. Jakuba, a dopiero dzień lub dwa później, 2 lutego 1260r., poddał się sam gród. Mimo obietnic, że wszyscy, którzy się tam schronili, wyjdą z życiem, żołnierze Burandoja wymordowali całą ludność zgromadzoną w kolegiacie, na jej zboczach i na nadwiślańskich łąkach. A oto cytat z "Latopisu ruskiego": "Mnisi z księżmi i diakonami odprawiali nabożeństwo, odśpiewali Mszę świętą i przyjęli Komunię świętą, naprzód sami, potem szlachta z żonami i dziećmi i wszyscy od małego do największego wyspowiadali się [...], gdyż było mnogo narodu w grodzie. Potem zaś wyszli z grodu ze świecami i kadzidłami [...], a płacz wielki i szlochanie; mężowie płakali żon swoich, matki dziatek, brat brata, a nie było nikogo, kto by się zmiłował. A ustępujących z miasta [...] jęli Tatarowie wszystkich mordować, mężów wespół z niewiasty, i nie pozostała z nich żywa dusza". Abraham Bzowski, który w początkach XVII wieku opisywał męczeństwo bł. Sadoka i towarzyszy i który twierdzi, że w swojej relacji oparł się "na bardzo starożytnych rocznikach i na najstarszych rękopisach", do tych opisów dodaje informację, że kiedy w przeddzień napadu Tatarów  jeden z braci odczytywał jak zwykle codzienny ustęp z liturgicznego spisu świętych, tak zwanego "Martyrologium", ujrzał w księdze słowa wypisane jaśniejącymi literami: "W Sandomierzu przypada męczeństwo przeora Sadoka z czterdziestu dziewięcioma męczennikami". Wówczas bł. Sadok polecił wszystkim braciom gotować się na śmierć męczeńską, której doczekali się nazajutrz, dnia 24 lutego 1260 roku. Abraham Bzowski podaje również imiona zakonników oraz urzędy, jakie piastowali. Dodaje też, że ponieśli śmierć w kościele.
XIX-wieczny dziejopis Sandomierza, opierając się na dawniejszych źródłach, tak opisał te dramatyczne chwile: "Dwóch wodzów mongolskich Teleboga i Nogaj, przybrawszy sobie do pomocy Litwinów, Rusinów, Żmudzinów i Prusaków, weszli przy końcu roku 1259 do ziemi lubelskiej, a potem do ziemi sandomierskiej i w tej okolicy klasztor franciszkanek czyli klarysek, nowo przez Bolesława Wstydliwego w Zawichoście wystawiony, oraz benedyktynów na Łysej Górze zniszczyli, i zakonników pozabijali; a potem podstąpiwszy pod Sandomierz, poczęli oblegać warowny zamek tego miasta, do którego znaczna liczba mieszkańców wraz z żonami i dziećmi się schroniła. Przy hordach mongolskich znajdowali się książęta ruscy, jako to Wasilko Włodzimierski, oraz Roman i Leon synowie Daniela księcia halickiego. Ci nibyto powodując się uczuciem chrześcijańskim, poczęli doradzać Piotrowi Krempie, dowódcy zamku oraz oblężonym, aby się dobrowolnie poddali, to naówczas mogą być pewni tak życia jako i majątku. Uwierzył tym fałszywym obietnicom Piotr Krempa i wraz ze swym bratem Zbigniewem opuściwszy zamek, udali się obydwa do wodzów mongolskich, aby z nimi zrobić umowę, w jakiej ilości mają im haracz zapłacić. Zdradzieckie Mongoły zza nic mając dane słowo, tak Piotra Krempę jako i Zbigniewa jego brata zamordowali; sami zaś uderzywszy na załogę zamkową, tego się wcale niespodziewającą, tak ją jak i wszystkich tam będących bez różnicy płci i wieku pozabijali. Nasi historycy świadczą, że w czasie tego morderstwa, krew pobitych mieszkańców sandomierskich aż na brzeg Wisły potokiem płynęła. Ci zaś, którzy się ucieczką ratować chcieli, przez Mongołów ścigani, w głębinach Wisły potonęli. Również i starzy obciążeni latami oraz niewiasty i dzieci, które się do kościoła Panny Maryi schroniły, od tychże barbarzyńców wycięte i wymordowane zostały. Zwłoki tych męczenników pogrzebane zostały przy tymże kościele. Wpadli potem Mongołowie do klasztoru dominikanów świętego Jakuba, i w tej świątyni, której mury do dnia dzisiejszego dają o tem świadectwo, zakonników modlących się w liczbie czterdziestu dziewięciu, wraz z przeorem Sadokierm zabijali. Na uczczenie tych męczenników sandomierskich stolica Apostolska wielkie ponadawała odpusty".
Ostatnie chwile męczenników utrwalone we wciąż żywej tradycji zakonu, do którego należeli, najlepiej przybliży stosowny fragment z Legend Dominikańskich: " W noc poprzedzającą rzeź klasztoru błogosławiony przeor Sadok, otoczony pobożną gromadką braci, przebywał w kościele św. Jakuba w Sandomierzu, aby odśpiewać jutrznię. Zgodnie z pradawnym zwyczajem zakonnym brat nowicjusz przystąpił do odczytania listy męczenników, jaka przypadała na następny dzień. Nagle widzi wypisane złotymi okrągłymi zgłoskami takie oto słowa: "W Sandomierzu, męczeństwo czterdziestu dziewięciu męczenników". Ogarnęła go wątpliwość: przeczytać czy pominąć milczeniem? Odrzucił wszakże lęk i dźwięcznym, choć drżącym głosem odśpiewał złotą zapowiedź. Zdumiał się Sadok niesłychanym czytaniem, a pozostali bracia zesztywnieli, słysząc wyjąkaną, niemogącą wyjść z gardła, ale przecież zrozumiałą zapowiedź nowicjusza. Przeor pragnie zobaczyć czytanie, tak samo pozostali, niezmiernie przestraszeni zakonnicy. Nowicjusz podaje księgę, wszakże złote litery, które mówiły o Sandomierzu, zniknęły. Powiada Sadok: "Bracia, to jest przestroga od Boga! Z nieba został zesłany ten napis i nie na próżno zauważyły go oczy niewinnego chłopca. Nie w powietrze wypowiedziało te słowa jąkające się dziecko, lecz abyśmy je usłyszeli. To Pan życia i śmierci zaprasza nas do nieśmiertelności! Chodźmy więc bez wahania za Tym, który nas wzywa, choćby przez obosieczne miecze! Cóż z tego, że Tatar zabierze nam życie? Jakie życie? Przemijające, narażone na upadki, pełne różnorakich niebezpieczeństw. Że zada nam okrutną śmierć? Ale przecież wśród fal tego świata ona jest dla nas portem, do którego trzeba zmierzać wszystkimi żaglami. Ona otwiera nam drogę do chwały życia wiecznego. Niech każdy zajmie się teraz swoją duszą, bracia, a jeśli jakieś wady do was przylgnęły, wyrzućcie je i przebłagajcie świętą pokutą. Wzmocnijcie ducha Najsłodszym Wiatykiem, bo już wkrótce wejdziemy do niebieskiego Królestwa, w którym nas czeka szczęście bez granic. Zostaliście przyozdobieni obietnicą wiecznej chwały, niech więc wasze piersi będą gotowe na wszelkie razy, a wasze szyje na strzały. Trzeba nam umrzeć. Uczyńmy to ochoczo. Za te święte ołtarze, ze te obrazy Chrystusa i Najświętszej Bogurodzicy, za tę bezkrwawą żywą Ofiarę — przez cierpliwość okażmy nasze męstwo!" Bracia, ożywieni zapowiedzią z nieba, cały czas, jaki im pozostał, poświęcili przygotowaniom na przyjście Wielkiego Boga. Wzdychali z głębi serca: "Ach, kiedy nadejdzie ta upragniona godzina, aby nas zabrać z ziemi i oddać niebu? Szczęśliwi jesteśmy i słodkie te miecze, które nas zaniosą do wspólnoty duchów błogosławionych. Najsłodszy Jezu oraz Słodka Nadziejo Wzdychających, Maryjo, kiedyż się to stanie? Pozabijają nas czy może pozostawią bez szkody? Biada nam, bo nasze przebywanie na tej ziemi się przedłuża". Zaświeciło im wreszcie upragnione słońce i nadszedł dzień, w którym miały się rozwiązać ziemskie więzy, aby mogli opuścić ten padół. Okrutni Scytowie przeprawili się przez Wisłę i zaczęli pustoszyć Sandomierz. Część ich — a byli to wyjątkowi okrutnicy — wpadła do kościoła św. Jakuba. Krwawe te bestie zastają pasterza Sadoka wraz z pobożną owczarnią braci na środku kościoła, jak Matce Miłosierdzia śpiewali słodko na swój zgon pieśń "Witaj, Królowo". Z barbarzyńskim okrucieństwem pozabijali wszystkich, bez żadnej różnicy. Przerwaną przez śmierć pieśń do Bogurodzicy Dziewicy śpiewają dalej, idąc do nieba, a ich głosy zlewają się z sobą tak słodko, że głosy śmiertelników nigdy nie potrafiłyby tak zaśpiewać. Słysząc to, jeden brat, który się ukrył na strychu kościoła, natychmiast zeskoczył, oddał się na zabicie mieczem okrutnych Scytów i przyłączył do braci idących do nieba, którzy śpiewali Twoją pieśń, o Najświętsza Dziewico!"
"Imiona pomordowanych zakonników, według tradycyi klasztornej, miały być następujące: Sadok przeor, Paweł wikary, Malachijasz kaznodzieja, Piotr furtyan, Andrzej jałmużnik, Jakób magister nowicyuszów, Abel syndyk, Szymon penitencyaryusz, Klemens, Barnabasz, Elijasz, Bartłomiej, Łukasz, Mateusz, Jan, Barnabasz, Filip, Joachim dyakon, Józef dyakon, Stefan dyakon. Subdyakoni: Mojżesz, Abraham, Bazyli. Klerycy: Dawid, Aaron, Benedykt, Onufry, Dominik, Michał, Maciej, Maurus, Tymoteusz, Gordyan, Felicyan, Marek, Jan, Gierwazy, Krzysztof, Donatus, Medardus, Walenty. Nowicyusze: Daniel, Makary, Rafał, Izajasz, Cyryl, Hieronim i organista Tomasz. Tym porządkiem wypisane są ich imiona w kaplicy na ich cześć w kościele św. Jakóba w późniejszym czasie wystawionej".
Kult męczenników sandomierskich rozpoczął się zaraz po ich śmierci. Wysłano do Rzymu dwóch kapłanów, którzy szczęśliwie uszli rzezi: dziekana sandomierskiego Bodzantę i kanonika Wojciecha. Na ich prośbę papież Bonifacy VIII bullą z 11 listopada 1295r. udzielił 300 dni odpustu wiernym, którzy 2 czerwca nawiedzą kolegiatę Najświętszej Maryi Panny w Sandomierzu. W XIV wieku odpust ten obchodzono 13 maja, ponieważ przypadał on tylko 5 dni po święcie św. Stanisława, przez co wierni nie zdążali być w obu miejscach. Papież Innocenty VI dzień dorocznej pamiątki męczenników przeniósł na 28 maja. W 1440r. odpust znów obchodzono 2 czerwca. W XIV wieku w kościele św. Jakuba wystawiono osobną kaplicę ku czci męczenników, w której był ołtarz z ich obrazem obwieszonym wotami. W XVII wieku próbowano starać się o beatyfikację bł. Sadoka i towarzyszy. Fragmenty zebranej wówczas dokumentacji przedstawia cytowany już dziewiętnastowieczny kronikarz miasta ks.Melchior Buliński:
"Kiedy od wieku do wieku coraz bardziej poczęły pomiędzy ludem okolic sandomierskich obiegać rozmaite wieści o niezwykłych zjawiskach i dziwach, jakie się w kościele świętego Jakuba różnym osobom pokazywały, naówczas zwierzchność zakonna postanowiła uczynić w tym względzie z wiarogodnych świadków urzędowe badanie, i następnie zeznania tychże na wieczną pamiątkę w aktach klasztornych zapisać. Pierwszym był Sebastyan Łosiewski przeor tegoż klasztoru, który w roku 1675 sprawę tę rozpoczął. Badania różnych osób odbywały się przed notaryuszem apostolskim Piotrem Zarembskim, w obecności świadków: Lamberta Pleszczyńskiego przełożonego klasztoru świętego Duch kanoników de Saxia oraz Albina Daszkiewicza kaznodziei tegoż kościoła. Wspomniany wyżej notariusz całe to postępowanie wiernie opisał, z czego niektóre wyjmujemy szczegóły.
Roku od narodzenia Pańskiego tysięcznego sześćsetnego siedmdziesiątego piątego, trzynastej indykcyi rzymskiej, za papieztwa Klemensa X, w obecności mej oraz świadków niżej podpisanych. Sebastyan Łosiewski dominikanin przeor konwentu sandomierskiego przy tymże kościele zawezwał niektóre osoby tak duchowne jak świeckie, ażeby dały świadectwo o tem co same widziały, lub słyszały od osób drugich o różnych zjawiskach nadzwyczajnych w tym kościele lub klasztorze miejsce mających.
Z pomiędzy takowych świadków: Wincenty Szaszkiewicz dominikanin, mający lat około siedemdziesiąt, zeznał: iż pewnego razu kiedy bracia zakonni udawali się na jutrznię przededniem, ujrzeli na środku kościoła palące się świece z białego wosku w takiej liczbie, jaka była liczba zakonników od Tatarów pomordowanych. Oprócz tego dodał, że przed kilku latami w samą uroczystość świętego Szczepana nocując w dawnym refektarzu wraz z przeorem Franciszkiem Cichockim, ujrzeliśmy obydwa przez okno o godzinie pierwszej po północy znaczną liczbę osób świeckich, wołających głosem wielkim: wstawajcie ojcowie, bo oto wasz kościół się pali. Zerwaliśmy się z łóżka, tak ja jako i ksiądz przeor, lecz ani ognia, ani światła żadnego nie było.
Inny świadek zakonnik lektor zgromadzenia mający około lat ośmdziesiąt, opowiedział pod przysięgą to wszystko, co mu niegdyś opowiadał ojciec Augustyn Rogalia kaznodzieja i przeor, starzec blisko stuletni, który w czasie wojny szwedzkiej za Jana Kazimierza, przez kozaków Jerzego Rakoczego księcia siedmiogrodzkiego w roku 1657 zabitym został. Treść tego opowiadania jest następująca. Kiedy Szwedzi prawie całe królestwo polskie zabrali i miasto Sandomierz zajęli, podówczas jeden z ich pułkowników obrał sobie pobyt w murach tego klasztoru. Pewnej nocy w czasie jutrzni śpiewanej w chórze przez kilku zakonników w klasztorze pozostałych, rzeczony pułkownik znajdujący się w celi przeora, ujrzał przez okno wychodzące na kościół jakieś niezwykłe światło, oraz znaczną liczbę zakonników w kościele. Zdziwiony takiem zjawiskiem, całą noc spać nie mógł, sądził bowiem, że to może być jakaś skryta zdrada, wiedział bowiem dobrze, iż tylko trzech czy czterech zakonników było podówczas w klasztorze . Za nadejściem dnia polecił swoim żołnierzom, aby zrobili ścisłe poszukiwania w celu wynalezienia tych zakonników, których na własne oczy sam widział w kościele. Tymczasem kiedy się nie znalazło więcej nad czterech, uznać musiał, że to było jakieś nadprzyrodzone widzenie i w końcu wyniósł się z klasztoru. Dalej mówił ten zakonnik, iż podczas wojny szwedzkiej żołnierze Jerzego Rakoczego księcia siedmiogrodzkiego zapalili suche gonty znajdujące się na składzie pod dachem kościelnym, umyślnie widać dla tego, aby kościół spalić; jednakże za przyczyną świętych męczenników, Bóg najwyższy nie dopuścił tego, aby ta świątynia ogniem spłonęła.
Następny świadek ksiądz Walenty Ziółkowski, dominikan, kaznodzieja zeznał, iż przed kilkunastu latami Marcin Pandysz rektor szkoły przy kościele świętego Pawła, oraz Wojciech Pirek obywatel sandomierski, oświadczyli księdzu Dzierżędze kanonikowi i oficyałowi sandomierskiemu, iż kilka razy widzieli światło niezwykłe nad kościołem świętego Jakuba, a nawet słyszeli i harmonijne śpiewy i że kilka osób chorych doznało cudownych uzdrowień. I z tej przyczyny ludzie poczęli się udawać o pomoc do świętych męczenników, a zwłaszcza ci, którzy płynęli Wisłą do Gdańska, do Torunia lub do Warszawy. Tenże świadek opowiedział jeszcze następujący wypadek. Około roku 1647, jedna bogata wdowa obywatelka sandomierska Regina Wyszkowa położyła pewnego razu w swojem mieszkaniu na stole klejnoty swej córki, które nie wiadomo gdzie się podziały. Służąca tejże pani obwiniona o kradzież, czując się niewinną, przybyła do kościoła świętego Jakóba i modliła się gorąco do świętych męczenników, prosząc, aby za ich przyczyną wspomniona kradzież wyjawić się mogła. Prośba jej została wysłuchaną, albowiem niedługo potem dostrzeżono, jak kruk, którego ta pani w domu chowała, błyszczące rzeczy wynosił przez okno, a nawet prawie w jej oczach porwał małą chusteczkę przeszywaną złotem i zaniósł na kościół świętego Jakuba pod dach. Służąca udała się do przeora, który kazał zrobić poszukiwania pod dachem kościelnym, gdzie znaleziono nie tylko porwaną chusteczkę, ale również i wszelkie inne przedmioty skradzione.
Inny świadek Stanisław Gałęza obywatel sandomierski, oświadczył iż przed kilkudziesięciu laty mówił mu pan Stanisław Kunicki z Kobiernik, iż pewnego razu powracając do domu porą wieczorną, widział jak kościół świętego Jakuba otoczony był wielką światłością, która wkrótce zniknęła, i o tem cudownem zjawisku bardzo często z ojcem jego żony rozmawiał.
  Zofija z Dąbrowicy hrabina Tarnowska wdowa, pani słynna z pobożności i miłosiernych uczynków w całej okolicy sandomierskiej zrobiła zeznanie następujące. W turbacyach moich i alteracyach po zmarłym moim małżonku zostając, zabolało mnie ciężko serce. W tymże frasunku i bólu przypadło mi na myśl, abym się do męczenników do kościoła świętego Jakuba dominikanów w Sandomierzu ofiarowała, a skórom to uczyniła, Bóg najwyższy moje cierpienia złagodził. Drugi raz znowu doznałam łaski bożej za przyczyną tychże męczenników, kiedy synaczek mój mały Michał, w sześciu latach w ciężką chorobę i gorączkę był zapadł i krosty niezwyczajne pokazały się na jego ciele. Widząc go być bardzo niebezpiecznego zdrowia, jako matka pojechałam zaraz do Sandomierza do kościoła świętego Jakuba i ofiarowałam go do męczenników w tymże kościele pogańską ręką zamordowanych i dałam na tę intencyą jałmużnę na mszę świętą o męczennikach, której sama słuchałam i moje nabożeństwo zwyczajne odprawowałam. Powróciwszy do domu, zdrowego zastałam syna i teraz Panu Bogu dziękując zdrów za przyczyną tychże męczenników zostaje.
 Taż hrabina Tarnowska zeznała jeszcze jakoby miała widzenie we śnie o miejscu, na którem ciała tychże męczenników są pochowane. Jedne z nich, mówiła, spoczywają pod ołtarzem świętego Jacka, drugie pod wielkim ołtarzem, a część w kapitularzu.
Zeznania powyższych świadków przez notaryusza apostolskiego zebrane i spisane, przez tegoż w roku 1675 dnia 12 października do Rzymu do Jana Tomasza Roccaberti jenerała całego zakonu dominikańskiego, przesłane zostały. W skutek tego, tenże jenerał polecił prowincyałowi dominikanów tej prowincyi, aby pilnie zbadał, jaka cześć od kogo i od jakiego czasu męczennikom sandomierskim bywa oddawaną, czyli bywają o nich msze czytane przez samych tylko dominikanów, lub też i przez innych, czyli przedstawiają ich na obrazach z jakiem oznakami męczeństwa i świętości, na przykład promieniami, palmami i tym podobnie; czyli się o nich odprawia officium kapłańskie lub czyli się odprawiało i od jakiego czasu? Słowem, żąda tego wszystkiego, coby historyę o świętych męczennikach wyjaśnić mogło.Z tem wszystkiem jednak, dopiero Pius VI papież pozwolił dominikanom czytać officjum i mszę świętą o męczennikach sandomierskich; obecnie zaś od roku 1860, za zezwoleniem Stolicy Apostolskiej, rozciąga się ten obowiązek do wszystkich duchownych całej dyecezyi sandomierskiej".
Jednak zgromadzone materiały i badania kanoniczne nie zadowoliły Rzymu. Starania o zatwierdzenie kultu nie przyniosły oczekiwanego skutku. Po długich i często przerywanych wysiłkach dopiero papież Pius VII w 1807r. zezwolił na kult publiczny męczenników.
Jedną z istotnych przeszkód przy beatyfikacji był brak zwłok męczenników. W 1959r. profesor Sarama przeprowadzając na terenie klasztoru św. Jakuba wykopaliska, znalazł wspólną mogiłę, a w niej około 330 szkieletów osób różnego wieku i płci, przy których znaleziono groty i strzały, a także klamry od pasów, co wskazywałoby na szkielety zakonników, pochowanych we wspólnej mogile. Być może są to szczątki błogosławionych z Sandomierza?  Historycy podają różną liczbę zamordowanych braci — Długosz mówi o 46 zabitych, większość wspomina o 49, choć niektórzy naliczyli 50.
Pozostała piękna legenda, mówiąca, że bracia czekają na ostatniego pięćdziesiątego męczennika. Wydaje się jednak, że historia już go odnalazła. W czasie Potopu Szwedzkiego do 49 męczenników dołączył - 50. Żołnierze Jerzego II Rakoczego, księcia Siedmiogrodu, w opuszczonym przez niemal wszystkich zakonników klasztorze szukali cennych votów i naczyń liturgicznych, a wściekłość z powodu bezowocnych poszukiwań wyładowali na bezbronnym o. Augustynie Rogali.
"W aktach klasztornych znajdujemy wzmiankę, iż to był kapłan bardzo podeszłego wieku, przeszło lat ośmdziesiąt mający, który dawniej różne urzędy w zakonie sprawował. Stargany na siłach, mało już kiedy z łóżka się podnosił, i nawet w samą uroczystość Wielkanocną nie był w stanie mszy świętej odprawić. Tymczasem jakby przewidując bliską śmierć, która go spotkać miała, w niedzielę pierwszą po Wielkiejnocy, wezwawszy zakrystyana do siebie, polecił mu przygotować ubiory kościelne do mszy świętej przy ołtarzu świętego Jacka. I stało się, iż po odprawieniu nabożeństwa w kaplicy tegoż świętego patrona, zaledwie przybył do celi, w godzinę potem spotkała go śmierć męczeńska, w roku 1657, dnia szóstego kwietnia.
Naoczny świadek, o. Jacek Liśniewicz tak okoliczności tej śmierci opisał: (...) zaczęli bić go batogami, odarli z szat wszystkich i bezwstydnie znęcali się nad osiemdziesięcioletnim starcem. Zadali mu dwie rany w szyję (...)."
Tak więc ostatni oczekiwany męczennik dołączył już do współbraci.
Dominikanie zostali wyrzuceni ze swego klasztoru po powstaniu styczniowym. Car wydał ukaz mówiący o „reformie zakonu”, jego konsekwencją było wywiezienie braci 27 listopada 1864 roku do Klimontowa. Jednak „Krew męczenników wołała o swoich". Po 137 latach, w 2001 r. dominikanie wrócili do klasztoru i kościoła św. Jakuba.