Wspólnota Polska
historia
.wspolnotapolska.org.pl

Polskie tropy w Ameryce. Pierwsi Polacy przybyli za Ocean czterysta lat temu!

Polskie tropy w Ameryce
Pierwsi Polacy przybyli za Ocean czterysta lat temu!

 


"Mam prawdziwą przyjemność przesłać na ręce Kongresu Polonii Amerykańskiej najlepsze życzenia z okazji jubileuszu 350-lecia przybycia pierwszych Polaków na nasz brzeg" - pisał w jesieni 1958 roku prezydent Stanów Zjednoczonych, gen. Dwight D. Eisenhower w depeszy skierowanej do prezesa ZNP i KPA, Karola Rozmarka.
"Od najwcześniejszych czasów Amerykanie polskiego pochodzenia dali naszemu krajowi wiele ze swojego bogatego dorobku kulturalnego, dziejowego i duchowego dziedzictwa. Odgrywają oni dalej żywotną rolę w rozwoju i tworzeniu perspektyw naszego kraju. Najlepsze życzenia z racji tych wspaniałych obchodów".

Po pięćdziesięciu latach, jakie od tamtej chwili upłynęły, w obliczu nadchodzącej 400. rocznicy przyjazdu pierwszych polskich pionierów do Ameryki (całe 12 lat wcześniej przed wylądowaniem legendarnych pielgrzymów brytyjskich z "Mayflower" w 1622 r.) życzyć nam wypada powtórzenia tamtej wymiany depesz, pomiędzy Białym Domem a siedzibą ZNP i KPA w Chicago, w obliczu uroczystości w Jamestown godnej wielkiej historycznej rocznicy i utrwalenia w świadomości Amerykanów, nie tylko środowisk polonijnych, doniosłego faktu, że my byliśmy tu już przed stuleciami! Podobnie, warto byłoby przypomnieć i szerzej spopularyzować wiedze o jakże licznych i jakże bogatych polskich kartach w dziejach tego kontynentu, kraju i narodu. Tymczasem spotkał nas zimny prysznic. Jak dotąd przywódcy Polonii nie zostali zaproszeni na majowe uroczystości w Jamestown, a pozostawione tam pamiątki z obchodów 350-lecia historycznego lądowania zostały usunięte. Niedawna edycja "World News and US Report" poświęciła "pierwszym Amerykanom" znaczną część całego numeru. O Polakach jednak - ani słowa!

 

 

Jak Polacy trafili do Ameryki


Było ich podobno ośmiu, przypłynęli do nowej kolonii brytyjskiej w Wirginii, nazwanej od monarchy, króla Jamesa, Jamestown. Ściągnął ich tam w 1608 roku głośny kapitan John Smith, którego dzięki Disneyowi ("Pocahontas") i Malickowi ("Nowy Świat") znają dzisiaj wszyscy. Anglia potrzebowała wtedy dramatycznie smoły, dziegciu, potasu i innych produktów z węgla drzewnego, które miały być teraz za Oceanem produkowane przede wszystkim dla brytyjskiego rynku. Eksperyment z kolonią, utworzoną w Jamestown jeszcze w 1606 roku, przeżywał tymczasem od samego początku poważne kłopoty. 105 poszukiwaczy szczęścia, którzy przypłynęli tu jesienią wraz z 39 marynarzami na trzech statkach ("Constant", "Godspeed" i "Discovery") pod wodzą kapitana Christophera Newporta, nie paliło się zbytnio do "brudnej roboty". Oczekiwali oni raczej na złoto i inne cenne kruszce, które miały tu leżeć na ulicy, a których tu wcale nie znaleziono. Do Londynu płynęły alarmujące raporty o rozpaczliwie niskim morale pierwszych kolonistów, i "dwóch lewych rękach" jakie posiadali, co nie rokowało planom wiązanym z Jamestown jakiejkolwiek przyszłości. Potrzebni byli nowi koloniści, tacy, którzy chcieliby serio pracować i znali się przy tym dobrze na fachu.

Wybór Polaków i Holendrów jako ludzi, na których można liczyć, wydać się może zaskakujący, jeśli nie zna się życiowych doświadczeń Johna Smitha. Otóż w swoim czasie spragniony przygód i awantur młody Brytyjczyk zaciągnął się na służbę u księcia Zygmunta Batorego w Siedmiogrodzie, który toczył zajadłe walki z Turkami. Smith dostał się do niewoli i zobaczył, z jednej strony jaki los czekał więźniów Turków i Tatarów, a jak wyglądała gościna Polaków, z której skorzystał czas jakiś po udanej ucieczce z niewoli. Poznał wtedy wielu dzielnych i serdecznych ludzi, generalnie, przekonał się do rzetelności Polaków, dlatego nie miał żadnych uprzedzeń, kiedy przyszło mu w Anglii rekrutować drużynę zdolną ratować przyszłość Jamestown "na nowym lądzie". Przywódcą grupy Polaków okazał się niejaki Michał Łowicki, podobno ze szlacheckiego rodu, a towarzyszyli mu Zbigniew Stefański, Jan Bogdan, Jan Mata i Stanisław Sadowski. Podobno było ich potem znacznie więcej. Są źródła, które dorzucają nazwiska Henryka Bursztyna, Jana Skory, Tomasza Dęba, Edwarda Wygonia, Jana Kulawego, Tomasza Miętusa, Mateusza Kuty, Jana Leca i Jana Dajmonta, w dodatku z żonami i dziećmi. Pełnej listy Polaków z zapisów kompanii brytyjskiej w Jamestown, przekręcającej nazwiska obcokrajowców wręcz nie do poznania, nie udało się do końca odtworzyć.

Faktem pozostaje, że w październiku 1608 roku, po długiej podróży morskiej bryg "Mary and Margaret" przywiózł nowych osadników do portu w Jamestown w Wirginii. Wkrótce powstała tam wytwórnia szkła, w której najwięcej do powiedzenia musiał mieć Zbigniew Stefański, szklarz z Włocławka, a krakowianin, Jan Mata uruchomił produkcję mydła na której najlepiej się znał. Stanisław Sadowski z Radomia posiadał wiedzę i doświadczenie w obsłudze tartaku, a Jan Bogdan z Gdańska znał się na budowie łodzi i żaglowców. W przeciwieństwie do brytyjskich kolonistów, którzy jako poddani korony brytyjskiej mieli dla niej po prostu pracować (czego nie robili ze zbytnią pilnością, jak świadczą stare raporty), grupa polska i holenderska traktowana była daleko lepiej, jako wynajęci do konkretnych zadań "kontraktorzy". Mieli oni obiecane pieniądze ("36 szylingów miesięcznie") i dobry zarobek, obok rozbudzonej wyobraźni wyprawa na daleki ląd, stanowił zrozumiałą ich motywację. Czy je istotnie dostali, i jak w rzeczywistości wyglądała ich przygoda, nie wiemy z braku jakiejkolwiek bardziej całościowej polskiej relacji.

 

Uroki życia w Ameryce


Natomiast z zachowanych zapisków i pamiętników kapitana Johna Smitha wynika jednak kilka istotnych rzeczy. Nie narzeka on nigdzie na prace Polaków, ani nie żałuje swojej decyzji. Jeśli w sumie kolonia w Jamestown okazała się niewypałem, był to, jego zdaniem, nadmiar nierealnych oczekiwań w Londynie, a nie wina samych kolonistów. Pierwszy "zimny" a potem "gorący prysznic" spadł już w pierwszych sezonach egzystencji kolonii. Szybko okazało się, po prostu, że nie ma co jeść, a potem, że trudno będzie przetrwać małej osadzie, narażonej na nieuchronne ataki miejscowych Indian. Zapasy przywiezione ze sobą na statkach okazały się wysoce niewystarczające, a nie zdołano w porę zadbać o uruchomienie takiego gospodarstwa, aby produkować wystarczająco dużo żywności dla rosnącej wciąż liczby kolonistów. Zimy przynosiły po prostu dotkliwy głód, w desperacji gotowano i spożywano skóry z pasów, butów czy ubrań. W dodatku swary i konflikty pomiędzy oficerami kierującymi Jamestown doprowadziły do serii bratobójczych starć, a raniony w nich kapitan Smith został odprawiony statkiem do Anglii, w obawie utraty życia.
Produkowany przez Polaków ług, potas, smoła i dziegieć eksportowano systematycznie na wyspy brytyjskie, choć produkcja ta była ilościowo mała, prawie symboliczna. Kapitan Smith słał charakterystyczne raporty do centrali Kompanii Wirginia w Londynie: "Wynajęcie Polaków i Holendrów do wyrobu smoły, dziegciu, szkła czy ługu byłoby naprawdę celowe, gdy kraj tutaj się bardziej zaludnił i został zaopatrzony we wszystkie konieczne do życia rzeczy. Ale kierowanie tu siedemdziesięciu ludzi bez żywności nie było należycie doradzone i rozważone". Pisał później, coraz wyraźniej zirytowany: "Jeśli zamierzacie dalej wysyłać tu ludzi to tylko rolników, ogrodników i rybaków, kowali i murarzy, ludzi umiejących karczować drzewa...". Niestety nikt nie traktował jego rad i postulatów dostatecznie serio. Zasadnicza pomoc ani poprawa zaopatrzenia nie nadchodziła w następnych sezonach.

Tymczasem grono Polaków powiększyło się do pięćdziesięciu, jak wynika z późniejszej korespondencji. Wybudowano w lasach odległych o mile od osiedla w Jamestown całą hutę szkła, w której głównie kręcili się majstrowie polscy i niemieccy. Zaczęto tam produkować różnokolorowe paciorki i błyskotki, które mogły szybko znaleźć tutaj zbyt na miejscu, jako waluta wymienna w handlu z Indianami. Jednocześnie regularne ataki na kolonie w Jamestown przynosiły straty w ludziach. W 1610 roku wylądował tam niejaki Wawrzyniec Bohun, lekarz przyboczny, którego kresowe nazwisko, kto wie, czy nie zainspirowało po latach samego Henryka Sienkiewicza, kiedy zawitał do Ameryki i studiował dość pilnie nagromadzone tu Polonica. Jamestown zamieniło się przez te lata w prawdziwą fortecę, stało tam już 60 domów, wokół rozciągały się tak potrzebne ogrody warzywne i plantacje tytoniu. Z raportów gubernatora Yeardleya wynikało, że spokoju z Indianami praktycznie nigdy nie było, chociaż raz po raz to Brytyjczycy sami podejmowali działania ofensywne, głównie zmuszeni niedostatkami zaopatrzenia w żywność. W 1616 roku odnotowuje on szczególnie dzielne zachowanie "Roberta Polaka" w rozgromieniu szczepu Chickahomin, którego wodza wzięto do niewoli. Polacy, godne odnotowania, zachowywali w Jamestown wyjątkowo powściągliwe zachowanie wobec lokalnej, czerwonoskórej ludności i najdalsi byli zawsze od stosowania siły czy przemocy.

 

Polacy strajkują o swoje prawa


Jednakże historia Polaków w Jamestown miała przejść do potomności, a to głównie za sprawą wydarzeń, jakie rozegrały się tam w roku 1619. Otóż kolonia otrzymała wówczas od Korony prawo do własnego samorządu i postanowiono zorganizować pierwsze lokalne wybory. Jamestown liczył wtedy dwa tysiące brytyjskich poddanych i składał się z jedenastu dzielnic (odrębnych osiedli). Gubernator Yeardley obwieścił, że każde ze środowisk reprezentowane będzie teraz przez swoich dwóch przedstawicieli wyłonionych drogą głosowania. Nowy zarząd kolonii nazwany został szumnie "House of Burgesses" czyli Izba Mieszczan. Polacy, których liczbę w tym czasie trudno jest dziś ustalić, zorientowali się szybko, że nie są w ogóle brani pod uwagę w nadchodzących wyborach. Poczuli się tym potraktowaniem mocno urażeni. Zaczęli głośno dochodzić swoich racji, twierdząc nie bez powodu, że skoro pracują dla dobra tej społeczności, powinni mieć również prawo głosu w jej sprawach, tych zwłaszcza, które wszystkich tam żyjących dotyczą i obchodzą.

Aspiracje polskich rzemieślników wyraźnie zaskoczyły i zdziwiły gubernatora Yeardleya. Nie brał ich pod uwagę, nie sądził, aby obcokrajowcy we współrządzeniu kolonią byli zainteresowani, a tym bardziej, by mieli się z tej racji unosić swoim honorem. A już zupełnie przerastało jego wyobrażenie to, by mogli solidarnie porzucić pracę, i pójść na strajk! Władze Jamestown wyraźnie postanowiły kłopotliwych cudzoziemców po prostu przetrzymać, co świadczyło nie najlepiej o panujących w kolonii stosunkach, tak jak i o respekcie wobec Polaków. Ale odmowa podjęcia na nowo pracy dla kolonii nieprzyjemnie zaczęła się przedłużać, trzeba było powiadomić Londyn i centralę kompanii o strajku Polaków. Ku zaskoczeniu lorda Yeardleya, stolica zajęła wobec sporu stanowisko odwrotne od przezeń obranego, otwarte i demokratyczne. "Co do Polaków zamieszkałych w Wirginii - głosiła decyzja z Londynu - postanowiono (pomimo poprzednich rozporządzeń temu przeciwnych), że mają być oni obdarzeni prawem głosu i uczynieni tak wolnymi, jak każdy inny mieszkaniec tutejszy. Ażeby zaś ich zręczność w robieniu smoły, dziegciu i ługu nie zaginęła wraz z nimi, postanawiamy też, że niektórzy młodzieńcy mają im być przydani do wyuczenia się w ich zręczności i wiedzy dla przyszłości i dla dobra kraju".

Zaiste dalekowzroczne, salomonowe postanowienie, które dało Polakom w Jamestown powody do wielkiej satysfakcji, a zarazem przepustkę do historii. Stali się oni organizatorami pierwszego strajku ludzi pracy na tym kontynencie, a nade wszystko dowiedli swojej siły i racji!

 

Losy Jamestown i pamięć o Polakach


A jednak osada niedługo przetrwała po wspomnianych wydarzeniach. W 1622 roku miejscowy Indianie przeprowadzili przeciwko kolonistom brutalną i zdradziecką akcję. W nocnym ataku na Jamestown wyrznięto setki osób, kobiet i dzieci. Wśród zabitych byli też Polacy. Jak pisze Mieczysław Haiman w swoich szkicach historycznych "Z przeszłości polskiej w Ameryce": "Po tej rzezi w lasach wirginijskich przestały dzwonić polskie siekiery, ucichły dawne smolarnie i opustoszały przetwórnie potasu. Ci z Polaków, którzy uszli skrytobójczej ręki, rozproszyli się po koloniach i zwrócili do innych zajęć bezpieczniejszych aniżeli praca na odludnych pustkowiach". Jamestown nie podniósł się po tym kataklizmie. Żywot kompanii w Wirginii ostatecznie zakończony został formalnym dekretem króla Jakuba I, który w roku 1624 postanowił odebrać jej wcześniej przyznane prawa i przywileje. Miejsce zostało uznane za "kolonię królewską", co nie przywróciło jednak w niej życia. Rozgłos rzezi dokonywanych na białych osadnikach przez Indian wywołał powszechną emigrację do miejsc spokojniejszych, bądź cieszących się taką opinią: do Kentucky, Indiany i Ohio, a przede wszystkim do Pennsylwanii.

Odkrycie polskich śladów w Jamestown było zasługą polonijnych kronikarzy i badaczy minionego stulecia, przede wszystkim ks. Wacława Kruszki, a następnie Mieczysława Haimana, wreszcie Józefa Wiewióry, który zajął się przygotowaniem wydawnictw Kongresu Polonii Amerykańskiej na imponujące obchody 350-lecia przybycia Polaków na amerykański brzeg, które miały miejsce w Jamestown, 28 września 1958 roku, w czasach kiedy liderem Związku Narodowego Polskiego oraz Kongresu Polonii Amerykańskiej był legendarny prezes, Karol Rozmarek. Powstało wówczas w Jamestown miejsce upamiętniające pobyt i czyny Polaków przed 350 laty, wmurowano pamiątkową tablicę i zrekonstruowano miejsca dawnej smolarni i huty szkła. Kiedy odwiedziłem sam te miejsca, wiedziony rozbudzoną ciekawością i sentymentem, trzydzieści kilka lat później, nie zastałem w Jamestown żadnej z pamiątek, o których czytałem. W trakcie przebudowy obecnego parku narodowego i jego renowacji (jak mi powiedziano) tymczasowo usunięto wszelkie prowizoryczne aranżacje. Za takie uznano wszelkie pamiątki polskości, których dziś tam nie ma. Przypadek czy celowe działanie? W każdym razie przed organizacjami polonijnymi stoi znów kapitalne zadanie przekonania władz i instytucji w Ameryce, że wśród pierwszych byli Polacy. Czasu już niewiele, ale ignorancja czy też celowe pomniejszanie wagi polskich śladów w Ameryce musi spotkać się ze zdecydowaną, merytoryczną obroną naszego tytułu do należnych dziejowych zasług.

Wojciech A. Wierzewski - Chicago

(Polonia i Polacy - USA, marzec 2007)